"Jestem Ed i ukradłem 100 milionów. Chcecie wiedzieć, jak to zrobiłem?", figlarnym tonem pyta nas Ed. Odpowiem za Was tonem zmęczonym: "Nie chcecie". Film Michała Węgrzyna, w którym pytanie to pada, dowodzi, że łatwiej "ukraść 100 milionów i przeżyć", niż zdobyć względy kinowej publiczności. W gatunku heist movie, mimo definiującej go lekkości, za wykroczeniem przeciw siódmemu przykazaniu muszą stać określone racje i relacje, byśmy chcieli bohaterowi kibicować. Czy będą to porachunki lub zadośćuczynienie za wyrządzone krzywdy, czy Robin-Hoodowe poczucie sprawiedliwości, czy, po prostu, złodziejska sztuka dla sztuki – stojący za kradziejem argument musi być przekonujący.
W "Jak ukradłem 100 milionów" zapomniano o tej zasadzie, zapomniano i o innych. W punkcie wyjścia młodszy księgowy Ed (Antoni Królikowski) wraz ze współpracowniczką Katarzyną (Małgorzata Socha) już kasę przywłaszczyli. Muszą ją jeszcze wyprać. Katarzyna, jak na harpię z piekła rodem przystało, miłości w sercu nie ma, a bogactwo to jej główny afrodyzjak. Za jej namową Ed poświęci więc rok z życia na odsiadkę za "błąd księgowy", chwilę wcześniej uwodząc niczego nieświadomą opiekunkę fok, Em (Zuzanna Zielińska). Schronisko dla zwierząt jako inwestycyjna przykrywka, udawana przed Em roczna delegacja do Nowego Jorku i inne kłamstwa na kłamstwie staną się fundamentem rodzącego się uczucia…
"Plan doskonały"? Raczej rodzimy kabareton zbudowany z gatunkowych prefabrykatów. Niepotrzebnym komplementem dla twórców jest wspominanie w tym kontekście o klasykach więziennego kina, spróbujcie jednak wyobrazić sobie zadłużoną w komediach gangsterskich Guya Ritchiego parodię "Skazanych na Shawshank" z powtarzanym raz po raz żartem o chłopie przebranym za babę. Tak było, nie zmyślam. Wszechobecny róż widoczny w zwiastunach mógł intrygować, obiecując stylistyczne przekroczenie lub psikus podważający przyzwyczajenia "męskiego" gatunku. Nic z tych rzeczy. Damskie ciuszki zakłada tu grający kumpla z celi Tomasz Oświeciński, śmiechom nie ma więc końca. Ha. Ha. To film, w którym aktorce dla śmiechu podkłada się męski głos. Gry słowne uderzają tu z siłą atomu. Cytuję z pamięci: "Jestem Dandys. Dla ciebie dyndus". Sami widzicie, od rechotania idzie się zakrztusić.
Wałkowane w kółko próby podtrzymania przez skazańca kłamstwa o byciu w zagranicznej delegacji drażnią pozbawionym inwencji scenopisarskim skrótem. Mające nas rozbawić poczynania Eda upupiają także jego narzeczoną. Trudno kibicować relacji dobrej idiotki i oszusta na pełny etat. Co najdziwniejsze, twórcy wydają się stać po stronie zbudowanego na tym fundamencie związku: nie tylko niczym nie uzasadniają złodziejskich poczynań Eda, ale i wraz z wyznaniem miłości natychmiast go rozgrzeszają. Doprawdy potężna to miłość i potężna lekcja przebaczenia. Szkoda, że wyzwolona spod wymogów wiarygodności.
A jednak twórcy przekraczają kolejne stopnie umowności. Począwszy od anachroniczności tego świata (pozbawionego komunikatorów i mediów społecznościowych), skończywszy na wyblakłych gatunkowych kliszach. Najgorzej jest z ciągłością przestrzeni i czasu, która przecież winna stanowić główne spoiwo dla trzymającej w napięciu intrygi. Praca scenarzysty obfitować musiała w drzemki, skoro konstrukcja potrafi przyspieszyć tak gwałtownie, że na wierzch wychodzą fabularne skróty i przemilczenia. Postacie nie lubią się na przykład z logiką, przepadają za to za teleportacją. Pod tekstem ugina się także bezsilny montażysta, a my płaczemy razem z nim. Operator czegoś tam niby próbuje, tu zaserwuje ujęcie z drona, tam przygotuje pocztówkę z Półwyspem Helskim, gdzieś doda efektowne slo-mo. Co z tego? "Jajco", jak powiedziałby Dandys. Taka to komediowa jazda bez trzymanki: pojechaliśmy do kina, a wysiedliśmy na Polskiej Nocy Kabaretowej.